Cuuudo! Wrocilismy wlasnie z boliwijskiej pampy (sawanny) i oficjalnie uznaje to miejsce za absolutny numer jeden w Boliwii. Mekka dla wszystkich wielbicieli natury, dzikich zwierzakow i sportow ekstremalnych. Cudowny rezerwat nad rzeka Yacuma i cudowna niezapomniana przygoda. Od razu zeby rozwiac watpliwosci – impreza od poczatku do konca organizowana dla turystow, wiecej - najlepsza turystyczna impreza za jaka zdarzylo mi sie w zyciu placic. Kocham dzungle, ale pampa zdecydowanie bije ja na glowe....
Ok, juz jestem. Musialam przerwac pisanie relacji, bo wlasnie wyjezdzalismy na kilka dni na Salar de Uyuni. O tym jednak pozniej. Poki co wracamy w tropiki. Przystan w Santa Rosa pelna jest kolorowych drewnianych lodek czekajacych na swoich turystow. Przedsiewziecie jest zdecydowanie turystyczne. Duzo i bialo nas tam. Zadziwiajace jak szybko mozna o tym zapomniec. Plyniemy rzeka, a rzeka jest dzika i piekna. Inna niz ta, ktora znam z dzungli. Z jednej strony tropikalnie, z drugiej troche pusto. Ma sie wrazenie ze poza bujnymi brzegami nie ma juz nic. I slusznie. To nie dzungla, a pampa – plaska trawiasta sawanna . Brzeg kipi zyciem. Kajmany, aligatory, kapibary, zolwie i tysiace przepieknych naprawde duzych ptakow. Smuklych, dostojnych, o dlugich nogach i szyjach, siedzacych na drzewach, brodzacych po brzegu, szybujacych po niebie lub tuz nad sama woda, nurkujacych w rzece lub wlasnie suszacych po nurkowaniu wielkie skrzydla. Pelikany, tukany, papugi, czaple, kormorany, rajskie ptaki, flamingi, orly i wiele wiele innych, ktorych nazw nie znam. W galeziach drzew siedza malpy, po srodku rzeki skacza delfiny. Cos oblednego. Slychac nieprzerwane wow! oczy rosna z wielkiego zdziwienia, zeby sa juz wszystkie na wierzchu w usmiechu od ucha do ucha i tylko glowa nie nadaza sie obracac za mijanymi zwierzakami. To my w pierwszych 3 godzinach zeglugi rzeka. Przed nami 3 dni…
Mamy bardzo fajne towarzystwo i przewodnika najlepszego na swiecie. Jest absolutnie cudowny i wysylam wszystkich jadacych do Rurrenabaque prosto do niego – nazywa sie Reinardo i pracuje dla agencji Anaconda. Pisze to z pelna odpowiedzialnoscia za swoje slowa. Dzieki niemu cala impreza byla niesamowita przygoda. Juz pierwszego dnia po zachodzie slonca wsiedlismy w lodke i poplynelismy ogladac oczy zwierzakow noca. Nie wiem kiedy i jak to zrobil, ale po chwili dal nam do rak malego aligatora, ktorego zlapal, gdy ten obok nas przeplywal. Malenstwo bylo absolutnie cudowne i od razu zostalam krokodyla mamka. Uspokoil sie szybko od ciepla rak i byl tak fajny, ze gdyby nie byl krokodylem, to chcialabym go zabrac do domu. Cos przecudownego. Maly zwierzaczek, niewiele wiekszy od dloni z masywnym ogonem raz jeszcze wiekszym od siebie, ze smiesznymi silnymi lapkami i paszcza pelna rosnacych zebow. Troche pokraczny, delikatny, spokojny, wpatrujacy sie nieruchomym okiem z pionowa zrenica. Polroczny szczeniak troche inny od tych jakie zwykle trzymamy na rekach. Porobilismy zdjecia i wypuscilismy malucha do rzeki (zdjecie Chicity dolacze do galerii pozniej, bo wciaz czekam az mi zostanie przyslane).
Nastepny dzien pelen byl jeszcze wiekszych wrazen. Rano poplynelismy na wschod slonca i wracajac spotkalismy Pedro – zaprzyjaznionego krokodyla, ktorego Reinardo przywolal z wody, i ktorego niektorzy z nas poglaskali po pysku. Fajna rzecz, caly myk polega na tym by nie pchac reki w paszcze krokodyla z boku, lecz centralnie z przodu nad nosem i miedzy oczami, tak by jej nie widzial. Po sniadaniu wybralismy sie na pampe lapac anakondy. I tu pampa przypomniala mi dzungle - wybitnie nieprzyjazne czlowiekowi srodowisko, ze swoja duchota, goracem, masa gryzacych insektow i pijawek. Brodzilismy po podmoklym trawiastym dywanie kilka godzin, zar lal sie z nieba, kalosze grzezly w gestym bagnie. Jeszcze ta swiadomosc, ze szukamy wezy. Niby mielismy instrukcje: “Jak znajdziecie to mnie zawolajcie”, ale mimo wszystko dalo sie odczuc lekki dyskomfort. Powoli odpadalismy ze zmeczenia. Utknelismy po srodku bagna nie majac juz sily isc, Reinardo zniknal na horyzoncie. Zjawil sie po jakims czasie z wezem przewieszonym przez ramie. Anaconda cobra, interesujaca swoja droga. Pozniej wyciagnal z trawy jeszcze kilka anakond. Fajnie, ale strasznie goraco, spadamy z pampa, dosc juz!
Obiad, ktory czekal byl dzielem sztuki, a jedzenie bylo absolutnie najlepszym i najpiekniej podanym jedzeniem jakie mi sie zdarzylo w zyciu jesc (wspominajac nadal bijemy niskie poklony dla Julii – najlepszej i zasluzenie slynnej kucharki z Anacondy). Chwila przerwy i plyniemy kapac sie w rzece z dlfinami. To ta sama rzeka, gdzie sa krokodyle i pranie, ale jak zwykle jest pewien haczyk – nie lubia wartkiej wody. Siedza w stojacej lub ledwo plynacej wodzie, kiedy delfiny okupuja szybki nurt. Prad rzeczywiscie jest spory, rzeka brazowa a o delfina mozna sie otrzec. Rzeczne delfiny sa bardzo rzadkie i ogromnie sie ciesze, ze moglam je zobaczyc na zywo, a nawet kolo nich poplywac. Siedzac w lodce i grajac na gitarze spokojnie czekalismy na Pedra, bo nie wszyscy byli dzis na wschodzie slonca i nie wszyscy go widzieli. Niestety sie juz nie pojawil. Pojawila sie za to impreza, gdy nasi przewodnicy wraz z lokalna kucharka chwycili za gitary i beben, i zaczeli grac. Zaczely sie tez bardzo sympatyczne tance :) Zrobilo sie ciemno, lecz dlugi piekny dzien jeszcze sie nie skonczyl. Wisielismy w hamakach kolo naszej lodge majac super pogawedke, kiedy zjawil sie Reinardo i wreczyl Kubie malego krokodyla – poszedl go szukac tylko dlatego, ze Kuby nie bylo z nami poprzedniej nocy, gdy zlapalismy (my…. :P) malutka Chicite. Nie wiem gdzie i ile czasu lazil za malym aligatorem, ale jak wrocil wylal wode z kaloszy i z szerokim usmiechem wreczyl zwierzaka. Cudowny, cudowny czlowiek, bardzo fajny i dobry. Krokodyl mimo, ze rownie maly jak ten z ostatniej nocy, nie byl tak sympatyczny, bo wciaz sie wyrywal i klapal paszcza na boki. Jak klapnal Kube w palca, tak rozlegl sie wrzask, krokodyl poszybowal w powietrze a mysmy spadli na podloge ze smiechu i nie mogli z niej podniesc. Uspakajajac krewnych i znajomych Gurdakow – wszystkie Kubusiowe palce sa w komplecie i na miejscu.
Nastepnego dnia bylo jeszcze jedno podejscie do Pedra, i znow nieudane. Lowilismy za to piranie w rzece i dostalismy je pozniej smazone na obiad. Fajna rzecz, ale bylismy tak przejedzeni pysznosciami ostatnich dni, ze z trudem zmusilismy sie by je chociaz sprobowac.
Trzeba bylo zaczac sie pakowac i wracac. Znow trzy godziny lodka, znow zolwie, kapibary, krokodyle i ptaki...
Tak szkoda wyjezdzac. Tak trzeba tam wrocic…
buzka, sciskam - karmelka